sobota, 12 kwietnia 2014

Tajpej cz..1




Nocny Market


Soczek pomarańczowy



Buty opakowane pojedynczo w folie to podstawa




Znów w Dubaju nie znalazłam czasu, żeby naskrobać wam, to co mam do powiedzenia. Remont mieszkania i planowanie urlopu pochłonęły nas bez reszty. Trochę czasu znalazłam dopiero w kolejnej podróży. Właśnie przyjechaliśmy do Wietnamu. Tym razem zostaniemy w tym kraju na dłużej. Właśnie jedziemy autokarem z Ho Chi Minh City do Can Tho w delcie Mekongu. Tam mamy zaplanowany pierwszy nocleg. Jest już późno wieczorem, czarno za oknem, a przed nami 4h podróży. Wprawdzie mamy już kilka ciekawych anegdot do opowiedzenia, ale o tym później. Na razie Tajwan.
Marzec był dla nas miesiącem spod szczęśliwej gwiazdy. Udało nam się uskutecznić aż 3 wspólne wyjazdy. Mieliście okazje poczytać już o Pradze i Jakarcie, teraz przyszła pora na Tajpej.

Cały wyjazd zaczęłam od kompromitacji wszech czasów, aż wstyd się przyznać, ale co tam. Opowiem wam, też się pośmiejecie. Tajwan i Tajpej, te dwie nazwy, choć różnica jest oczywista, potrafią być bardzo mylące. Na tym polegała moja wielka wpadka.

Jeśli czytaliście wcześniejsze posty to wiecie, że stałym elementem naszych wspólnych wypadów jest bieg, przez lotnisko, w nadziei, że zdążymy, razem z załogą, załapać się na autobus. Tym razem ja biegłam. Do Tajwanu wiz nie potrzebujemy. Potwierdziła nam to strona MSZ i kilka portali podróżniczych czy turystycznych. Na mnie, jednak to nie podziałało. Ja przecież wiem lepiej. Całą drogę wkręcałam sobie, że coś tu musi być nie tak, a ja pewnie źle sprawdziłam. Oczywiście nie pomagał brak racjonalnych argumentów, to było zupełnie nie ważne. Ja przecież wiem lepiej niż MSZ. Przy takim nakręcaniu się, podejście do okienka kontroli paszportowej stanowiło punt kulminacyjny, moment krytyczny. Domyślacie się pewnie, że nerw był odpowiedni.
 
Aby przekroczyć granice w Tajwanie trzeba wypełnić tzw. landing card, czyli kartę emigracyjną. Wiele państw na świecie prowadzi taki system kontroli granic. Najczęstsze informacje, które trzeba tam wypisać, to oczywiście dane osobowe i paszportowe, długość pobytu i miejsce zamieszkania, zawód, najczęściej też adres hotelu i cel pobytu. Tutaj pojawił się cały problem. Nie dopytałam Mateusza o dokładną nazwę hotelu, w którym nocuje załoga. Wpisałam tylko nazwę sieci tych hoteli. Gość na odprawie zadał mi dość banalne pytanie, który z tych hoteli, bo w całym Tajwanie jest ich 8. Zdębiałam. Zaczęłam błądzić, tłumaczyć, się, że z mężem, że na 1 dzień, że cabin crew, czyli kompromitować się coraz bardziej. Nie wiem skąd przyszło mi do głowy, że on może mieć blade pojęcie gdzie nocuje załoga. To było dość głupie, ale byłam zdesperowana. Cały czas używaliśmy nazwy Tajwan to, Tajwan tamto. Z tym, że ja w głowie miałam Tajpej. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdybym nie chlapnęła, że przecież to jest jedno miasto. Gość skomentował to dość wymownie: Seriouslly? (Poważnie?!). I odesłał mnie na bok, żebym zadzwoniła do Mateusza i dowiedział się, który to hotel.

Gdy odeszłam od okienka, wtedy mnie tknęło. Przecież on mówił o Tajwanie, a nie o Tajpeju. I zaczęłam płonąc ze wstydu. Oczywiście Mateusz nie mógł odebrać telefonu, żeby mi powiedzieć co to za hotel, na szczęście wrócił mi rozum. Sprawdziłam szybko w przewodniku. Wiedziałam gdzie mniej więcej na mapie jest nasz hotel, tzn. w której części MIASTA. Miałam szczęście, był nawet wymieniony jako proponowany nocleg. Wniosek: nie byłoby całego zamieszania, gdybym od razu zaskoczyła, że mówimy o Tajwanie, czyli całym państwie. Ja musiałam tylko dodać, że nie będę się ruszała poza Tajpej. Hotel w nazwie, poza nazwą sieci, ma po prostu dodane - Taipej. Banalne, Prawie.

Niby każdemu może się zdarzyć, taka pomyłka, przejęzyczenie, ale swoją wpadką udowodniłam, że załoga do elity intelektualne nie należy. Nie żebym uważała, że ja należę, ale stereotypy krążące o moim zawodzie, zwłaszcza w Dubaju, zwłaszcza o naszej linii, nie są fajne. Ja się niezupełnie identyfikuję, niestety tam udowodniłam, że może powinnam. Gość na kontroli uznał, mnie za idiotkę, która nie wie nawet, że Tajwan jest państwem i jak każde państwo podzielony jest na miasta. Jak wróciłam do okienka, moje tłumaczenia na nie wiele się zdały, łatka została przypięta, a ja płonęłam ze wstydu.

Dotarliśmy do hotelu, szybki prysznic i w miasto. Wszystko pięknie, ładnie, ale nasz hotel znalazł się w samym środku protestu przeciw obecnej władzy Tajwanu. Tak się złożyło, że naprzeciwko hotelu była kancelaria Premiera, a zaraz za hotelem budynki legislacyjne, w których, w ramach protestu, zamknęło się kilkudziesięciu studentów. Mieli spore wsparcie z zewnątrz. Nam udało się trochę dowiedzieć i podpatrzeć wydarzenia, ale to temat na zupełnie innego posta. Wszystko w swoim czasie. Dziś opowiem Wam tylko o turystycznych aspektach naszej wycieczki.
 
Wieczór zaplanowaliśmy sobie na nocnym markecie, do tego mąż zabrał mnie na dość gównianą romantyczną kolacje. Dosłownie. Wybraliśmy się do sieci restauracji Modern Toilet. Tak, to nie jest idiom, czy innym zawansowany zabieg językowy. Sieć nazywa się Nowczesna Toaleta. I zaiste klimat tego miejsca, wystrój i wszystkie motywy sprowadzają się do kwestii toaletowo – łazienkowych. Zamiast krzeseł, siedzimy na toalecie, na prawdziwej muszli klozetowej, na kibelku - zwał jak zwał.  Zamiast stołu mamy wannę na której leczy szyba. Poduszki i lody są w kształcie psiej kupy. A zastawa? Mateuszowi smażonego kurczaka po tajsku w sosie chili, podali ma małej muszli klozetowej. Za to mi makaron, w sosie śmietanowym z grzybami, w umywalce. Mateusz piwo pił z kolejnej muszli toaletowej, a ja herbatę z pisuaru. Dość ciekawe przeżycie, szczególnie jak idziesz do łazienki i musisz umyć ręce w kibelku. Woda bieżąca leci z kranu, raczej czysta, ale w dalszym ciągu to kibelek. Nawet obsługa chodzi w szlafrokach - panie różowych, panowie niebieskich. Jeśli chodzi o walory smakowe jedzenia to bez euforii, trzeba mocno uważać co się zamawia, można się mocno przejechać. Jednak jest to jedno z tych miejsc, które trzeba odwiedzić. To trzeba zobaczyć i przeżyć. Mimo że to restauracja, dla mnie z początku było to dość krępujące. Ach te schematy i stereotypu w których żyjemy. Zabrzmi to śmiesznie, ale picie z pisuaru wymagało trochę samozaparcia i zerwania ze stereotypem, który pociągał za sobą obrzydzenie.









Nawet mycie rąk było przeżyciem.


W Tajwanie pies na spacer jest wynoszony.
Możecie wierzyć lub nie, ale ta spirala jest z ziemniaka
Market też był ciekawym przeżyciem, sklepy raczej normalne, ale ceny… zdecydowanie przyjaźniejsze. Wszystkie przedmioty, szczególnie te markowe, były dużo tańsze, średnio nawet kilkadziesiąt dolarów. Oczywiście nie mogło się też obyć, bez nowinek kulinarnych. Chyba wszystkie kraje azjatyckie tym mnie zaskakują. Jednak było jeszcze coś… zamiłowanie do gier. Można tam było strzelać z łuku, z pistoletów do balonów dużych i małych. Rzucać do celu, w cel, piłkami, obręczami, dosłownie wszystkim, co chcesz i ile chcesz. Były też gry w jakieś klocki, ale to już było poza nasza możliwością percepcji. Cała masa różnych różności. Wszystko w stylu naszych wesołych miasteczek i cyrków czy kościelnych odpustów. Do wygrania były przede wszystkim maskotki. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie spróbować swoich sił. Jednak wypłoszyły nas nagrody. Co jeśli coś ustrzelimy?? Co ja zrobię z ponad metrowym Kubusiem Puchatkiem, Tygryskiem, czy króliczkiem Playboya? Jak ja z tym wsiądę do samolotu? Ja nie stanowiłam zagrożenia. W Mateusza kapciem nie umiem trafić, nawet z dość bliskiej odległości, ale Mateusz to już inna sprawa.
Tego wieczoru wracając do hotelu nie omieszkaliśmy sprawdzić jak się mają protestujący, Udało nam się tez porozmawiać z ludźmi, całkiem sporo się działo. Zasiedzieliśmy się wręcz, co trochę opóźniło wymarsz następnego dnia rano.  A na następny dzień zaplanowaliśmy nie mniej atrakcji.



Widzieliście u nas takie marchewy?








Niestety, nie udało mi się jeszcze poznac zasad tej gry.

















1 komentarz:

  1. Nad polskim morzem takie spiralki ziemniaczki też sa ;) od dobrych kilku lat.

    Pozdrawiam i lecę czytać dalej...

    OdpowiedzUsuń