niedziela, 20 kwietnia 2014

Tajpej, cz. 2





Poznajecie opakowanie?


Nowy dzień w Tajwanie, to kolejne atrakcje. Wyruszyliśmy z opóźnieniem, ale zapał nam nie opadł. Zaczęliśmy od Sun Yat-sen Memorial Hall, które na nasze nieszczęście było właśnie w remoncie. Co nie co, udało nam się przez szybę zobaczyć, ale niestety, nie mogliśmy wejść do środka. W rezultacie widzieliśmy tylko wielki pomnik  Dr Sun, określanego tutaj jako Ojca Narodu.








Dalej w planach był wjazd na Taipej 101, dlaczego 101?
                                                                                                                     Bo tyle ma pięter.
Co w nim takiego specjalnego?

Do niedawna, czyli zanim Araby zabrały się za bicie rekordów, to właśnie Taipei 101 był najwyższym budynkiem świata. Trwało to, niestety, tylko kilka lat. Obecnie jest 3ci. Po Dubajskim Burj Kalifie i Makkah Royal Clock Tower Hotel w Arabii Saudyjskiej. Widok z góry, na całe miasto - pierwsza klasa. Jednak największą ciekawostką był system stabilizacyjny tego budynku.



Tajpej leży w obszarze dość aktywnym sejsmicznie, więc trzeba było znaleźć sposób, aby zabezpieczyć konstrukcję wieży przed zawaleniem. Patent, zwany damplerem, polega na zawieszeniu, na stalowych linach, w sercu budynku, wielkiej kuli. Ma ona za zadanie tworzyć przeciw wagę, dla kołyszącego się budynku. Najbardziej fascynujący jest fakt, że Azjaci potrafią ze wszystkiego zrobić kreskówkę i wypromować jej bohatera. Kreskówka miała za zadanie wytłumaczyć, w prosty sposób, całą ideę.
Nie uwierzycie, ale wśród azjatyckich turystów, zdecydowanie większym zainteresowaniem, cieszyły się figurki z postaciami z kreskówki, niż sama kula czy idea. Dla nas interesujący był fakt, że można ją zobaczyć na własne oczy. Fizyka nigdy nie była moją mocną stroną, a rozwiązanie wydaje mi się genialne w swojej prostocie, choć w kadr ciężko zmieścić. Jednak byliśmy w tym poglądzie odosobnieni. Zdecydowanie więcej osób wolało robić sobie zdjęcia z postaciami z kreskówki. Cóż mogę dodać… co kraj to obyczaj. :P
W Taipei 101, turyści podziwiają widoki z zamkniętego tarasu widokowego na 89 piętrze. Dla porównania dodam, że w Burj Kalifa jest to 124te piętro. Za to tutaj na 90tym piętrze, znajduje się otwarty taras widokowy. Trzeba jednak, mieć dużo szczęścia, żeby trafić na pogodę, która umożliwia jego bezpieczne otwarcie. Nam się nie udało. Zakładam, że widoki zza szyby były niewiele gorsze.











Na środku restauracji była przeszkolona kuchnia, więc można było podejrzeć proces produkcji. Oczywiście, nie omieszkałam skorzystać. Jak tam stałam podeszła do mnie jedna z kelnerek. Okazało się, że pochodzi z Serbii i jest w tej restauracji na stażu. Zaczęłyśmy rozmawiać. Opowiedziała mi o swojej praktyce, o życiu na Tajwanie. Odniosłam wrażenie, że brakowało jej jakiejś Europejskiej twarzy.
Rozmawiałyśmy też o restauracji i procesie produkcji pierożków. Okazało się, że bardzo dbają o szczegóły. Wszystkie są dokładnie identyczne, czyli taka sama masa - 21g, nawet ilość skręceń jest zawsze taka sama – 17. Co któryś ważą i jeśli coś jest za dużo lub za mało – śmietnik. Podobno jeśli skręceń będzie 15, czy 18, skutkuje to innym smakiem. Gotowane się na parze przez 4 min i przy większej, bądź mniejszej, ilości skręceń, para inaczej dociera do środka, co w rezultacie daje im inny smak. Ja pewnie i tak bym się nie zorientowała, ale może inni mają bardziej wrażliwe podniebienia.
Wstyd się przyznać, ale dziewczyna uratowała mi radość jedzenia.  Jak zobaczyła jak kiepsko radze sobie z pałeczkami, szybko zaproponowała widelec. No i co z tego, że dużo podróżuję,, zwłaszcza po krajach azjatyckich. Pałeczki to dla mnie czarna magia. Zdziwilibyście ilu instruktorów się na mnie poddało. Głupio mi było, w ogóle zapytać o widelec, wszyscy dookoła jedli pałeczkami. Nie sadzałam nawet, że mają takie wynalazki. Co to była za ulga.

Menu











Ciekawostek dotyczących tej restauracji jest jeszcze kilka. Pierwsza z nich to instrukcja obsługi pieroga. Kelnerka nie dość, że dała nam małą broszurę co i jak, to jeszcze pokazała. Haczyk polegał na tym, żeby do imbiru dolać sos sojowy i winegret, oczywiście w odpowiedniej proporcji, czyli 1:3. Dopiero potem należało zamoczyć w tym pierogi. Ale też, nie jakość barbarzyńsko unurać je w tym. To by było zbyt proste. Należy delikatnie pieroga zamoczyć i położyć na osobnym talerzyku. Następnie zrobić w nim małą dziurkę, żeby puścił soki, wtedy dołożyć niteczki imbiru i dopiero do buzi. Pycha. Będę z wami szczera, widelec dużo ułatwiał mi zadanie.
Ta restauracja była zupełnie innym doznaniem niż Modern Toilet. Tutaj na torbę dostawałeś specjalny zamykany kosz, a jeśli ktoś powiesił kurtkę na oparciu krzesła to dostawał pokrowiec na nią. Totalne szaleństwo. Wbrew pozorom wcale nie było tam tak drogo, a jedzenie rewelacyjne. Polecam. Według informacji, które zaciągnęliśmy, mają swoje siedziby również w kilku innych krajach azjatyckich.







Stamtąd metrem pojechaliśmy dalej, tym razem w poszukiwaniu bardziej duchowych doznań, czyli lokalna świątynia. Jednak sama przejażdżka metrem była przeżyciem. Wyobrażacie sobie, żeby u nas stać, przed drzwiami do pociągu, w kolejkach? Jeden za drugim, bez przepychanek, pełna kultura. Wyrysowane są na ziemi linie nadające kształt i kierunek kolejki, i nikt się nie kłóci. Nikt się nie przepycha, z góry wiadomo gdzie będą drzwi. Szok, korzystając na co dzień z metra w Dubaju, gdzie trzeba walczyć o przetrwanie przy wsiadaniu i wysiadaniu, taka kultura to bardzo miła odmiana.


Bilet na metro




 

Świątynia do której pojechaliśmy była bardzo intrygująca. Sama do końca nie wiem co to było za wyznanie. Cos z pogranicza buddyzmu i hinduizmu. Opis w przewodniku też był bardzo ogólny i nie wiele wyjaśniający. Najciekawsze było to, że modlili się tam zarówno młodzi, jak i starzy, zarówno mnisi jak i ludzie świeccy, kobiety, dzieci i mężczyźni. Co ciekawsze, nie trzeba było ściągać butów, a do tej pory każda świątynia, w której byłam tego wymagała. Oczywiście, poza chrześcijańskimi kościołami. Dary składane bogom w ofierze, były najróżniejsze, od kwiatów, przez owoce po inną żywność. Sposoby modlitwy też były różne, od kadzideł, ukłonów na kolanach, po rzucanie na ziemię klockami. Stałam tam i obserwowałam to wszystko zafascynowana, nic z tego nie rozumiałam, ale szalałam z aparatem.
 
























Kończył nam się czas, pora była wracać do hotelu. Mateusz musiał się przespać, przed rejsem. Nie mogliśmy sobie, jednak odmówić, szybkiego rzutu oka na okolice. Okazało się, że trafiliśmy na plac, który był miejscem lokalnego hazardu. Nie powiem Wam w co grali. Jeszcze nie poznałam nikogo kto mógłby wytłumaczyć mi zasady tej gry. Już kilka razy widziałam jak ludzie grają jakimiś klockami, a tutaj inni praktykowali tez coś w stylu popularnego bingo. Trafiliśmy też w jakąś wąską uliczkę ze sklepami. W warzywniaku babka stała w kaloszach bo miała wody po kostki. Mięsny nie wyglądał lepiej, w innych obsługa drzemała na ladzie. Ciekawe miejsce. Jak cały Tajpej.























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz