środa, 19 lutego 2014

NOWY YORK, cz. 1



Pisze tego posta miesiąc później, a czuje jakby to było wczoraj. Emocje są wciąż żywe.

Cały wstęp to tej historii już znacie.  Jeśli nie, musicie przeczytać poprzedniego posta o Mediolanie i Weronie :P Bardzo mi przykro. :P

Ja tym razem zamierzam skupić się tylko i wyłącznie na NOWYM YORKU!!! Wreszcie!!



Do rzeczy!




Jak moja Purserka (patrz: słowniczek) dowiedziała się, że Mateusz leci z nami dalej – spanikowała:  a jak on wróci, przecież wszystko zawalone.  Przesympatyczna kobieta, więc jak jej opowiedziałam, że wszystko mamy obmyślone, sprawdzone, z planem B włącznie, to się uspokoiła i zaczęła cieszyć razem z nami.



Po wylądowaniu w Nowym Yorku, założenie było,  że Mateusz zabierze się  z nami do hotelu, służbowym autobusem. Nie chciałam tylko żeby załoga musiała na niego czekać. 
 
Urokiem pracy w samolocie, jest to, że na prawie wszystkich lotniskach, poza Tunisem, mamy pierwszeństwo na wszelkich odprawach i kontrolach. Jednak prawda jest taka, że nawet w Tunisie przechodzimy przejściem dla Dyplomacji, co pozawala ominąć wijącą się kolejkę.  

Członkowie naszej załogi, którzy byli już  w  NYC nastraszyli nas, że na lotnisku są zazwyczaj wijące się w nieskończoność sznury ludzi. Głupio by było, żeby załoga zmęczona po rejsie musiała jeszcze czekać na Mateusza. Dlatego razem z Purserką wymyśliłyśmy, że Mateusz będzie lądował w biznesie. Biznes wysiada przed, dużo liczniejszą, klasą ekonomiczną, więc da mu to sporą  przewagę przy odprawie paszportowej, a było akurat jedno wolne miejsce. Takie rozwiązanie to nic pionierskiego, sama już kiedyś tak lądowałam, jak Mateusz operował lot. Jednak, nie każdy Purser się na to godzi. 


Cały lot się przejmowałam kolejkami na odprawie paszportowej lotniska Johna F. Kennedy’ego.  Jak to wyjdzie, czy zdąży, a jeśli nie to ile zajmie mu dojazd albo ile to będzie kosztowało itp. itd. Pierwotnie wszystko było idealnie zaplanowane, czyli Mateusz leci tylko z podręcznym bagażem, żeby dodatkowo nie tracić czasu i nie czekać aż walizka wyjedzie. Jednak na check in gość okazał się na tyle skrupulatny, że zważył Mateusza bagaż podręczny i okazało się, że jest za ciężki. Musiał go nadać, jako  bagaż rejestrowany. Dowiedziałam się o tym dopiero jak spotkaliśmy się ponownie w samolocie. Szybko zaczęłam zasięgać języka, jak dotrzeć z lotniska do hotelu. Wtedy też, zupełnie skreśliłam go jako towarzysza podróży  w autobusie, ale oczywiście walka trwała do końca.
Idąc całą załogą przez lotnisko, wszystkich zmobilizowałam żeby się za nim rozglądali, ale nikt go nie widział. Przy odprawie paszportowej widziałam jak przechodzili pasażerowie, którzy siedzieli na samym końcu samolotu, więc siłą rzeczy, byli jednymi z ostatnich. Nadzieja zakwitła, jeszcze tylko ta nieszczęsna walizka. Oby szybko wyjechała.
Stałam dalej w kolejce do odprawy paszportowej, jak nagle ktoś zaczął krzyczeć, że go widzi. Stał sobie spokojnie za wszystkimi odprawami, gotowy, już nawet z walizką. Do tego cały zadowolony bo widział jak się kręcę i go szukam. No cóż, do przodu nie patrzyłam :P
 







 Okazało się, że tak go nastraszyliśmy i nakręciliśmy, że w rezultacie dobiegł do odprawy pierwszy i ku jego zdziwieniu wszystkie bramki były puste. Sprawdziło się tez powiedzenie, że pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi. Jego bilet został potwierdzony jako jeden z ostatnich, a tym samym jego bagaż przyjęty również jako ostatni. Na całe szczęście. Wprawdzie załogę miałam rewelacyjną i pewnie nie mieliby problemu, żeby poczekać, ale jakoś

tak głupio. Na szczęście wszystko się udało.
Już w autobusie adrenalina nam pochodziła pod gardło. Nie mogliśmy uwierzyć. To się dzieje na prawdę. AAAAAAAAAAAAA. Nawet Mateusz, który jeszcze rano denerwował się swoim powrotem był  w euforii.  

 

















 


NYC do tej pory, dla nas, to było miejsce poza wszelkimi kategoriami, nawet nie śmieliśmy marzyć, ze tam kiedyś polecimy, zwłaszcza razem - a tu takie rzeczy. Nigdy nie mów nigdy. Opowiedz Bogu o swoich planach, a rozbawisz go do rozpuku. Wszystkie te przysłowia i powiedzonka sprawdzają się w naszym przypadku rewelacyjnie. Marzenia są po to by je spełniać, w tym jest cała frajda, a nie tylko w ich posiadaniu.



Podróż autokarem nie trwała długo, a emocje jeszcze wzrosły jak zatrzymaliśmy się przy bramkach na Manhattan… Tak, wjazd na tą wysepkę jest płatny, nie widziałam ile, byłam zbyt pochłonięta widokami. Usiedzieć nie mogłam. Pierwsze wrażenia?

Wszystko to co mówią o tym miejscu to prawda. Nam zapierało dech w piersiach. To miasto nie śpi. A ludzi jest tutaj totalne mnóstwo. Firma nas chyba jednak troszkę lubi bo hotel znajduje zaraz przy Times Square, czyli w samym sercu NOWEGO YORKU!! 


Już sam hotel robił piorunujące wrażenie, pokoje malutkie,  ale kilkadziesiąt pięter w górę. Na korytarzu było widać, że raczej na brak klientów nie narzekają - delikatnie rzecz ujmując. W hotelu szybko doszliśmy do wniosku, że mimo późnej pory, nie uśniemy. Musimy wyjść na Times Square nocą, nie ma innej możliwości. Rano planowaliśmy pobudkę o 6, ale… chociaż na chwile, rzucić tylko oczkiem, musimy, po prostu musimy.
Ubraliśmy się super ciepło i w drogę. Oczywiście nie mogło się obejść bez hot dogów. Być w NYC i nie zjeść hot doga z ulicznego straganu - nie może być. Były pyszne. Nie wiem na ile moje emocje i  podekscytowanie, działały na kubki smakowe, ale były rewelacyjne. Nawaliłam sobie tyle ketchupu, że moja kurtka ledwo uszła z życiem :P
 A Times  Square nocą… tego nie da się opisać słowami. Fotki też pewnie tego nie odzwierciedlą, ech…. Szaleństwo totalne. Trzeba też przyznać, że środek nocy, a tam ludzi nie ubywa. Fakt, byliśmy tam dzień przed Sylwestrem, więc pewnie miasto przezywało dodatkowe oblężenie, ale to co tam się działo przechodziło wszelkie pojęcie. O podróżowaniu samochodem w ogóle zapomnij, nie ma szans. Na piechotę, rozpychając się łokciami, masz większe szanse. A jak łatwo się zgubić  w takim pędzącym tłumie. 


Po krótkim spacerze  wróciliśmy do hotelu , emocje tak nas wyczerpały, że padliśmy w drodze do poduszki. Jednak te same emocje obudziły mnie rano, na dłuuugo przed budzikiem, który i tak był nastawiony na 6. Skończyło się tym, że nie mogłam wyleżeć w łóżku, miasto już za oknem dokazywało, jakby trochę spokojniej, ale nie bardzo. Ja byłam gotowa do wyjścia chwile po 6tej :P, oczywiście zwaliłam, prawie siłą Mateusza - naczelnego śpiocha - z łóżka.  Nie było mowy o tradycyjnych drzemkach co 5 min. Nie nie nie, szybko się zorientował, że jego protesty nie pomogą. 

Zjawiliśmy się na śniadaniu jeszcze zanim zostało otwarte i oczywiście jako pierwsi. Obsługa przywitała nas dość gorąco :P Zwłaszcza jeden z kelnerów – typowy, duuuży Amerykanin, a jaki dowcipniś. Uśmialiśmy się. Naładował nas jeszcze większą pozytywną energią. Śniadanie było rewelacyjne… mmmm. Gofry z truskawkami w grudniu mówią same za siebie. Jak zobaczyliśmy bufet to szybko uznaliśmy, że na jednym kursie z talerzem się nie skończy. Trzeba było zmienić stolik na jakiś bliżej. Spotkało się to z wielkim oburzeniem Kelnera – typowego Amerykanina – był przezabawny, dorobił to tego taką dramaturgie, że prawie mu uwierzyliśmy :P. Trafiliśmy w strefę wpływów innego kelnera – ten miał korzenie zdecydowanie azjatyckie. Kolejny bardzo pozytywny człowiek – opowiadał nam o swoich wnukach i załatwił zniżkę na śniadanie dla Mateusza. 

Gdziekolwiek na świecie śpimy, zawsze jako załoga naszych linii, mamy w restauracjach hotelowych zniżki, ale z osobami towarzyszącymi to już bywa różnie. Różnica w cenie była dość spora, więc zrobił nam mega przysługę.


Pojedli, popili, pora ruszać w drogę. Plan był ambitny, ale o tym za kilka dni. Nie wszystko na raz :)



 
 

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz